piątek, 9 sierpnia 2013

Inny świat

Fizycznie wyczerpani, wsparci duchowo i wytrwali psychicznie. Takie wieści przywozimy od naszych bezdomnych pielgrzymów. Mimo trudności napotkanych w drodze, ekipie fundacji udało się późnym wieczorem (8 bm.) ich odwiedzić. Dostarczyć jedzenie, dodatkowe buty, wodę... i po prostu razem pobyć.






Choć późno, przy niebieskich namiotach słychać rozbudzone głosy - „Jesteśmy jak wspólnota!”, „Pomagamy innym, a oni nam”. Na szlaku nie brakuje okazji do dobrych uczynków. Bezdomni ich nie marnują. Wspierają tych, którzy w upale nie dają już rady. Podobno znają też wszystkie teksty piosenek i zachęcają innych do wspólnego śpiewu. Ale pielgrzymka to nie tylko radosne wędrowanie, ale przede wszystkim trud. Na jednym z odcinków, Zbyszek - opiekun naszych pątników, powiedział żonie tylko, że jutro zadzwoni. Na więcej słów nie miał siły. Prawie czterdziestostopniowy upał daje się we znaki. Zepsute buty, bąble i odciski, to jedynie dodatek przy nieustannym żarze z nieba.


Siedzenie w słońcu sprawia człowiekowi trudność, a oni maszerują od świtu do nocy… kolejny już dzień. Jacek przy takiej pogodzie i wysiłku nie może nic jeść od kilku dni. A bardzo chce iść dalej, w najbliższym czasie ma odwiedzić punkt medyczny. Mirek radzi sobie na swój sposób. W środku nocy wstaje, na trzydziestominutowy bieg, by rozprostować nogi. „I tak bolą i tak. Trzeba nimi trochę poruszać”- mówi.



Wśród pożegnań, pada pytanie jednego z bezdomnych „Czy to chociaż połowa?”. Ale tu kilometry nie mają decydującego znaczenia. To czego już zdążyli doświadczyć, jest przebytą drogą. Każde z wyrzeczeń, uśmiech do siostry czy brata, zwątpienia… Jak sami mówią „To jest zupełnie inny świat”, niezależny tylko od położenia na mapie.

Karolina Kędzia







sobota, 13 lipca 2013

Nie ma „fejsa”, ale kibicuje KSW



Nie ma czasu na sentymenty. Brat Adam Zwierz „odpływa” na daleką północ Europy by nawracać wikingów, a jego miejsce zajmuje brat Michał Gawroński. Dwumetrowy osiłek w kapucyńskim habicie.

–Specjalnie na tę okazję kupiłam nową kieckę – żartuje wolontariuszka Aneta, tuż przed czwartkowym spotkaniem duszpasterskiej wspólnoty bezdomnych „Schody do nieba”. Wolontariusze, którzy jeszcze nowego brata nie widzieli, dopytywali się bezdomnych o pierwsze wrażenia po spotkaniu br. Michała. Bo ci już od poniedziałku mieli okazję nieco go poznać. – Gdybym spotkał brata „po cywilu” na mieście, po zmroku, to oddałbym mu cały swój dobytek i uciekał najszybciej jakbym mógł – przyznaje bezdomny Andrzej, dodając, że br. Gawroński wygląda wyjątkowo groźnie. Niczym samuraj. Pewnie właśnie dlatego, Anna Niepiekło, koordynator projektów Fundacji Kapucyńskiej, postanowiła na wstępie, po krótce brata Michała przedstawić. – Zapewniam Was, że mimo wyglądu, brat jest bardzo sympatyczny i ma prawdziwie lwie serce – uspokajała. A że zna się na ludziach, więc… ufamy. 



Okazało się, że wszelkie obawy dotyczące nowego brata były zupełnie bezpodstawne, a świeżo upieczony duszpasterz bezdomnych zaprezentował się z jak najlepszej strony. Mimo lekkiego poddenerwowania, wspólnotowe spotkanie poprowadził wręcz śpiewająco, chociaż podobno śpiewania nie zalicza do listy swoich talentów. Natomiast głoszenie Słowa Bożego na pewno do niej należy. – Nie jesteśmy samowystarczalni. Każdy z nas potrzebuje przede wszystkim Boga, ale również drugiego człowieka. Potrzebujemy takiego Samarytanina, który nam pomoże – mówił br. Michał, nawiązując tym samym do niedzielnej Ewangelii. 



Po spotkaniu bezdomni dobijali się do brata chcąc z nim osobiście porozmawiać. – Bardzo sympatyczny. Jestem zaskoczona – skomentowała „na gorąco” Marzena, bezdomna. Bo rzeczywiście, brat Michał to normalny facet – fan ciężkiej muzyki, kawałów o jezuitach i walk KSW. W seminarium pracował z alkoholikami, a po święceniach kapłańskich zajął się posługiwaniem bezdomnym w Lublinie, gdzie spędził 4 lata. Czuje więc klimat ludzi z ulicy i widać, że dobrze mu z nimi. 

A wyróżnia się nie tylko wzrostem... Otóż, brat Michał nie ma konta na facebooku. 



Adrianna Gągol

piątek, 5 lipca 2013

Nie patetycznie, ale normalnie

Pojawiałeś się tam, gdzie nie chciałam żebyś był. – mówiła wyraźnie wzruszona Ania Niepiekło podczas czwartkowego pożegnania br. Adama Zwierza. Nowym domem duszpasterza warszawskich bezdomnych będzie teraz Szwecja.

Spotkanie Wspólnoty „Schody do Nieba” wyglądało odrobinę inaczej niż zazwyczaj. Co prawda była kawa, kanapki i czytanie Ewangelii. Było również dzielenie się słowem w grupach. Nie zabrakło także pokrzepiającego słowa br. Adama. I chociaż wygłoszonego po raz ostatni w murach Jadłodajni, to jak zwykle dalekiego od moralizowania, a szczerego i prostego powiedzenie tego co ważne. Odnieść można było nieodparte wrażenie, jakby brat Zwierz siedział z każdym z uczestników przy jednym stole, a nie mówił do wszystkich naraz.

„Można z nim pogadać o wszystkim”, „Równy gość”, „Zaszedł niektórym za skórę” – tak mówią o br. Adamie wolontariusze i podopieczni Fundacji. A on? W naturalnym dla siebie stylu konkretnie i szybko dziękuje za życzenia i prezenty, którymi został obdarzony. – Myślałem, że w tym plecaku zmieści się wszystko na wyjazd. Miejsca wystarczyło na cztery brewiarze – żartował br. Zwierz, który ponadto wielki podarowany słonecznik wykorzystał, jako narzędzie do… „dokazywania”. Wśród upominków znalazł się album zdjęć z niezapomnianych chwil życia Fundacji w ostatnich trzech latach. Bo tyle czasu popularny „Zwierzu” spędził na Miodowej.

Marek – jeden z bezdomnych – składając życzenia przyznał , że „kogo się lubi od tego się wymaga”. Między innymi właśnie tego, on i wielu innych nauczyło się od swojego duszpasterza. Br. Adam, mówiąc o swoim nowym miejscu przyznał, że w Szwecji nie ma bezdomnych. Riposta była szybka: Przyjedziemy! – krzyknęli bezdomni. Nawiązując z kolei do Ewangelii, która nieprzypadkowo mówiła o posyłaniu, wyznał iż nie będzie zawsze tam gdzie bezdomni, a bezdomni nie pójdą w miejsca, w które on się udaje. Tak żeby każdy mógł spełniać nie czyjeś, ale dokładnie swoje powołanie. – I trzeba modlić się. Bo to najważniejsze – dodał na zakończenie.

Karolina Kędzia













wtorek, 18 czerwca 2013

Pragnienie prawdziwej wiary

Janek. Nietuzinkowa postać. Oczytany, inteligentny i zabawny. Niepasujący do środowiska w którym przebywa. Kolejny bohater cyklu: Historia bezdomnego.

Moja historia jest prosta. Mieszanka alkoholu i lenistwa spowodowały, że znalazłem się na ulicy - stwierdza na samym początku rozmowy. Pech chciał, że Janek wywodzi się z rodziny z problemami alkoholowymi. Wszyscy mężczyźni – bez wyjątku – pili nałogowo. Niestety Jankowi nie udało się zerwać z rodzinną „tradycją” i przez większość swojego dorosłego życia, nie rozstawał się z „butelką”. Na pewno stylu życia nie ułatwiał mu charakter. Janek to typowy samotnik, który każdą wolną chwilę poświęcał swojej pasji: czytaniu książek. – Dopóki nie miałem problemów ze wzrokiem, to czytałem po jednej książce dziennie. Teraz jest trochę gorzej. Ale póki jeszcze widzę, to staram się czytać – przyznaje, dodając jednocześnie, że najbardziej interesują go książki o tematyce historycznej.

I chociaż w dzieciństwie Janek był bardzo zdolnym uczniem i zapalonym matematykiem, to jednak do szkoły było mu „pod górkę”. Z powodu lenistwa skończył jedynie szkołę zawodową, ale fach zdobył: jest brukarzem. Swoją sumienność starał się wykorzystywać w walce na rynku pracy. Skutecznie, bo ze znalezieniem zatrudnienia nigdy nie miał problemów. Gorzej było z utrzymaniem stanowiska. – To co robiłem szybko mi się nudziło. Dlatego też często zmieniałem pracę – przyznaje i dodaje. – Przyzwyczaiłem się do życia na ulicy i wiem, że ciężko byłoby się przestawić na normalny tryb życia. Dlatego niechętnie podjąłbym się pracy stałej.

Tak więc Janek musi zadowolić się robotami dorywczymi. Sprzyja mu w tym abstynencja w której trwa już od pół roku. – Co prawda, takie okresy zdarzały się wcześniej, ale teraz już wiem, że nie chcę do tego wracać – przyznaje stanowczo. Zapytany jednak o to, jakie ma potrzeby materialne odpowiada krótko. – W zasadzie nie mam potrzeb. A pragnienie? Nie pragnę nic, poza prawdziwą wiarą – stwierdza i kiedy zaczyna mówić o swojej relacji z Bogiem, to w jego oku pojawia się błysk.

Adrianna Gągol




czwartek, 6 czerwca 2013

Na razie czekam

- Co mi daje wiara? To że jeszcze żyję. Gdybym nie wierzył to przypuszczam, że już dawno bym jakiegoś samobója strzelił – mówi 45-letni Krzysztof, kolejny bohater naszego cyklu. Od Zygmunta i innego, młodszego Krzyśka różni go to, że ma stałe lokum.

Znajduje się ono w starej, pożydowskiej kamienicy. Nie ma w nim prądu i bieżącej wody. – Wodę przynoszę sobie w bańkach i podgrzewam na kuchence gazowej. Jak chcę się umyć – biorę miskę. Mógłbym pojechać na Żytnią, albo Pobożańską (są tam łaźnie dla bezdomnych – przyp. red.), ale tu jest lepiej, nie ma stresów, kolejek – tłumaczy Krzysztof.
Mężczyzna skończył szkołę muzyczną i technikum samochodowe, nie poszedł na studia, bo nie było go na nie stać. Od dłuższego czasu zajmuje się pracami wykończeniowymi, zwłaszcza kładzeniem glazury, 3 lata pracował we Francji. Interesuje się historią, swego czasu służył w grupach specjalnych, dwukrotnie był na misjach wojskowych za granicą. Kilka lat temu zachorował na raka dwunastnicy, jednak dzięki staraniom lekarzy chorobę udało się pokonać. Stał się bezdomnym, ponieważ nie był w stanie tolerować pijaństwa i awantur pierwszej żony, z którą ma 21-letnią, obecnie studiującą córkę. W końcu sam sięgnął po alkohol i jak mówi – stoczył się na tyle, że wstydzi się pokazywać dawnym znajomym. Z drugą żoną było podobnie, też lubiła sobie wypić...
Zanim mężczyzna znalazł wspomnianą kamienicę szukał schronienia w różnych miejscach. – Spało się po budowach, nawet parę razy na klatce mi się zdarzyło, ale przeważnie starałem się mieć jakąś kwaterę, jakiś pokój – mówi. – Z pracą nie miałem problemów. Jak ktoś naprawdę chce pracować to za mniejsze czy większe pieniądze będzie pracował – dodaje.
   
                                                                                     

Do Fundacji Kapucyńskiej trafił zachęcony przez jednego z wolontariuszy, przyszedł na spotkanie wspólnoty duszpasterskiej „Schody do nieba” i został. Obecnie od czasu do czasu przychodzi na zupę do jadłodajni i pomaga robić Różańce Bezdomnych.
– Jak wychodziłem z domu na swoje (miałem wtedy około 16 lat, byłem rozrabiaką) matka mi powiedziała – synu rób tak w życiu, żeby nikt przez ciebie nie cierpiał. To ona nauczyła mnie pomagać, dlatego jak tylko mogę, staram się to robić. W zeszłą zimę to nawet 8 bezdomnych u mnie spało, w małym 15-metrowym pokoiku – wspomina.
Ważnym elementem w jego życiu jest wiara, wierzy w Boga od dziecka. Gdy był w 5 klasie podstawówki miał sen. – Przyśniła mi się Matka Boska (...) i powiedziała: pamiętaj masz coś do zrobienia w życiu. Tylko co? Już tyle zrobiłem złego i dobrego, że sam nie wiem. Na razie czekam.


Katarzyna Łoś

poniedziałek, 13 maja 2013

Do trzech razy sztuka…?

Na gigancie” jestem od pięciu lat. Od śmierci mamy… – tak 27-letni Krzysiek, kolejny bohater naszego cyklu komentuje swoją obecną sytuację. I chociaż może się wydawać, że jego staż na ulicy nie jest długi, to jednak widać, że mężczyzna jest wyraźnie zmęczony swoją bezdomnością. 
 
Skończyłem „zawodówkę”, ale nie chciałem pracować jako mechanik, więc poszedłem do wojska – opowiada spokojnie Krzysiek. – Jednak zaraz po opuszczeniu jednostki wszystko się zaczęło psuć… - kontynuuje. Wspomnienia sprawiają, że głos zaczyna mu drżeć, a trzęsące się ręce utrudniają zapalenie papierosa. Ciężko mu mówić o dziewczynie, która zdradziła go z najlepszym przyjacielem. – Kochałem ją bardzo. Ale po tym wszystkim nie chciałem jej więcej widzieć – wyznaje. Zapytany jak potraktował byłego przyjaciela, po chwili ciszy przyznaje, że nie był wobec niego taki łagodny. Ale udało mu się otrząsnąć po tej podwójnej stracie: pracował i korzystał z życia. Nie spodziewał się, że jego życie diametralnie się zmieni. W 2008 roku odeszła najbliższa mu osoba. – Mama prawdopodobnie zmarła na zawał – mówi, a wzruszenie odbiera mu głos. Krzysiek załamał się, a jedyną rzeczą przynoszącą ulgę okazał się alkohol. – Wróciłem do domu „na bani” i zacząłem kłócić się z ojcem. I tego samego wieczora wylądowałem na ulicy – opowiada. Krzysiek szczerze przyznaje, że nie wie ile jeszcze czasu spędził w rodzinnej miejscowości zanim dotarł do Warszawy, bo cały czas był „w stanie nieważkości”.
W stolicy całkiem nieźle się odnalazł. Pierwsze pół roku spędził w schronisku, jednocześnie pomagając tam jako wolontariusz. Szybko znalazł sobie pracę, po miesiącu wynajął pokój, ale popracował tylko pięć miesięcy i znowu wylądował na ulicy. Identyczna sytuacja powtórzyła się później. Krzysiek znalazł etat jako pomocnik hydraulika i zarabiał naprawdę dobrze. – Wynająłem sobie pokój w Piasecznie. Znowu pracowałem. Nie brakowało mi niczego – przyznaje. A jednak… Brakowało mu alkoholu. – Najdłuższy okres jaki nie piłem? Chyba pięć miesięcy… – stwierdza ze smutkiem. Alkohol towarzyszył mu całe życie. Jego ojciec pił, środowisko w którym dorastał też nie stroniło od alkoholu. – Nie mam i nie miałem przyjaciół, więc butelka wydawała się jedynym wyjściem… Zresztą, wtedy łatwiej zapomnieć o wszystkim – przyznaje Krzysiek. 

 
Obecnie to co ułatwia mu przetrwanie na ulicy, to między innymi pomoc w Jadłodajni na Miodowej. Udziela się na kuchni, gdzie pomaga przy obiadach. – To jest jedyne miejsce, gdzie czuję się bezpiecznie – przyznaje z uśmiechem. W wolnych chwilach zaczytuje się w książkach historycznych i godzinami może słuchać Rammsteinu. Mimo trudnych doświadczeń nie traci nadziei, że jego marzenie normalnego życia się spełni. A zapytany czym dla niego jest normalne życie, odpowiada: – Dom, rodzina, praca, spokój… Już dwa razy powstałem. Może ten trzeci raz będzie szczęśliwszy? – dodaje z nadzieją. 
 
Adrianna Gągol

piątek, 26 kwietnia 2013

Jezus idolem człowieka w bandance


Zygmunt. Jest pierwszym bohaterem naszego cyklu. Zadbany 65-latek, na ulicy przebywa od 7 lat. Nigdy nie miał problemu z alkoholem. Bandanka przewiązana wokół głowy sprawia, że wygląda jak hippis. Chociaż jego indywidualny styl nie pozwala zakwalifikować go do grupy bezdomnych, jego oczy zdradzają wszystko. W jego spojrzeniu można dostrzec niesamowite pokłady mądrości, ciepła i smutku... Takie spojrzenie człowieka z niezwykłą historią.

- Obecnie śpię w piwnicy. Już około 3 lata – odpowiada na pytanie, gdzie aktualnie spędza noce. Jak twierdzi, na razie nie chcą go stamtąd “wyprosić”, ale zaznacza, że jego przygoda w tym miejscu dobiega końca. Przygoda – właśnie tak Zygmunt określa swoją bezdomność. – Życie każdego człowieka można podzielić na etapy, które są przygodami. Takich przygód w życiu przeżyłem już wiele – stwierdza z uśmiechem. I nie sposób przyznać mu racji, bo faktycznie w swoim życiu przeszedł już wiele. Studiował elektronikę, jednak zrezygnował z zawodu i w efekcie ukończył doradztwo podatkowe. Mimo wszystko, co 7-8 lat zmieniał zawody. Nie chce jednak zdradzić ile zarabiał, aczkolwiek szczerze przyznaje, że na nic mu nie brakowało. Wiele podróżował i rozwijał swoje pasje. Najdłużej i najchętniej opowiadał o swoim zamiłowaniu do wędkowania. – Przygoda z wędkowaniem zaczęła się dość dziwnie. Miałem problemy z kręgosłupem od długich godzin siedzenia za biurkiem i postanowiłem coś z tym zrobić. Zacząłem dużo spacerować, a że miałem blisko do Bugu, to chodziłem łowić – opowiada z tęsknotą w oczach. Dzięki tej pasji Zygmunt zwiedził Teneryfę, Szwecję, okolice koła podbiegunowego. Właśnie w tym ostatnim miejscu odkrył w sobie słabość do dzikiej przyrody. – Na szczęście moja piwnica znajduje się blisko lasu, więc jak wstanę wcześniej, to moje pierwsze kroki kieruję tam – wyznaje. Nie tylko przyroda należy do jego pasji. Zygmunt mógłby godzinami opowiadać o starożytnej Grecji, swojej tęsknocie do zasad i kreatywności tamtego okresu, gdzie, jak twierdzi, wszystko wydawało się prostsze i bardziej poukładane. Poza tym, pasjonuje go muzyka klasyczna, kosmologia, poezja, teatr oraz szachy. Taki człowiek renesansu.


Jednak co mogło sprawić, że ten inteligentny mężczyzna stał się bezdomny? – Po śmierci mojej żony, nie mogłem się pozbierać i jakoś tutaj trafiłem – wyznaje z nieukrywanym trudem. – Najpierw pomieszkiwałem w samochodzie, później przeniosłem się do przyczepy kempingowej, a ostatecznie wylądowałem w piwnicy – wylicza i zaraz dodaje: – Przez pierwsze 4 lata nie utrzymywałem z nikim kontaktu. Zamknąłem się w sobie, zamknąłem się na innych. Można powiedzieć, że miałem depresję – mówi Zygmunt. Jednak wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy Siostry Misjonarki Miłości zaprosiły go na wyjazd do Ojcówka. Organizowane są tam cykliczne rekolekcje dla osób bezdomnych. – Nie mam pojęcia jak one to zrobiły, ale po prostu “zabrały” mnie tam z ulicy – przyznaje Zygmunt. Jak twierdzi, to dzięki Siostrom zaczęła się jego przemiana. Wyspowiadał się, zaczął wychodzić do ludzi, rozmawiać z nimi, chociaż nie przychodziło to łatwo. Od tamtej pory zmieniła się też jego relacja z Panem Bogiem. Zaczął się interesować Pismem Świętym i uważa Jezusa za jednego ze swoich idoli.

Na pytanie, czy nie chciałby stać się domny, odpowiada z ironicznym uśmiechem – I co? Stać się takim emerytem, który kupuje sobie skrzynkę wódki raz na miesiąc i chodzi co niedzielę do kościoła pod krawatem? Poza tym, dom jest tam, gdzie jest do kogo wracać, a ja już nie mam takiej osoby...– kwituje z rozbrajającą szczerością.


Adrianna Gągol

piątek, 19 kwietnia 2013

Jadłodajnia z koralików

Od przeszło dwóch lat, w każdy piątek, za zamkniętymi drzwiami Jadłodajni na Miodowej odbywa się spotkanie grupy „Koralików”. Nazwa może wydawać się co najmniej dziwna, ale właśnie tak nazywali się bezdomni, uczestniczący w spotkaniach, podczas których wykonują różańce i 
bransoletki.


Punktualnie o 13 otwierają się drzwi Jadłodajni i grupa około 25 osób bezdomnych zajmuje swoje miejsca. Wszyscy wiedzą co robić, nikogo szkolić nie trzeba. Przecież nawlekanie koralików na kawałek sznurka nie jest skomplikowane. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że dla wielu byłaby to żmudna i męcząca praca. A jednak, coraz liczniejsza grupa bezdomnych przychodzi właśnie na spotkania w piątki. – Jak tak sobie nawlekam, to się uspakajam. Naprawdę mogę się tutaj wyciszyć i zrelaksować – wyznaje Andrzej, który na „różańce” przychodzi od samego początku. Mirek po raz pierwszy przyszedł na spotkanie niespełna rok temu, ale od tamtej pory jeszcze żadnego nie opuścił. – Niezmiernie sobie cenię kontakt z ludźmi, którzy tu przychodzą. Lubię ich słuchać, rozmawiać, żartować, a niekiedy nawet się posprzeczać. – przyznaje z uśmiechem i dodaje – Zresztą, przy okazji mogę zrobić coś dobrego dla innych. Coś takiego bardzo mi odpowiada. 



Ale nie tylko bezdomni lubią piątkowe spotkania. Wolontariusze również – Jest w nich coś wyjątkowego… Może to poczucie wspólnoty, rodzinna atmosfera...? – zastanawia się Alicja, wolontariuszka, która od samego początku pomaga przy spotkaniach różańcowych. Na pytanie: „Co najbardziej przyciąga bezdomnych do spotkań piątkowych?” odpowiada szczerze – Nie będę oszukiwać… Większość lubi przede wszystkim naszą kawę i ciastka, ale nie chcę uogólniać i oceniać ich intencji. Cieszę się po prostu, że przychodzą – komentuje. W podobnym tonie swoje zdanie wyraża się inna wolontariuszka, która nie tylko uważa, że dzięki tym spotkaniom bezdomni poczują się wreszcie komuś potrzebni, ale również zrobią coś dla siebie. – Pieniądze ze sprzedanych różańców i bransoletek są przeznaczane na budowę Kapucyńskiego Ośrodka Pomocy, dlatego sami bezdomni w pewnym sensie budują dla siebie nową jadłodajnię… z koralików – oznajmia z uśmiechem.

 Adrianna Gągol




piątek, 5 kwietnia 2013

Świadectwo wolontatiusza: "Pomagam mądrze pomagać”



Nie trzeba nikogo przekonywać, że „dobrowolna, bezpłatna, świadoma praca na rzecz innych, (…) vwykraczająca poza związki rodzinno-koleżeńsko-przyjacielskie”, czyli wolontariat to aktywność przynosząca korzyści zarówno podopiecznym wolontariuszy jak i im samym. Na prośbę Redakcji Magazynu chciałbym podzielić się tym czego doświadczam jako wolontariusz Fundacji Kapucyńskiej.

Przede wszystkim jestem przekonany, że mój kontakt z Fundacją to rezultat modlitwy za wstawiennictwem świętego Ojca Pio. Kiedy po trzech latach pracy znów byłem na etapie jej poszukiwania, był to dla mnie czas trudny, ale pewnego dnia otrzymałem od taty fotografię Ojca Pio z ułożoną i odmawianą przez świętego Kapucyna modlitwą do Serca Pana Jezusa. Po pewnym czasie systematycznej modlitwy „przypadkiem” (jak wiemy u Pana Boga nie ma przypadków) otrzymałem propozycję włączenia się w działalność Fundacji, choćby na krótko, aby wykorzystać nadmiar wolnego czasu. Nie mając wcześniej kontaktu z ludźmi bezdomnymi nie wiedziałem jak mógłbym być pomocny, ale szybko okazało się, że możliwości jest wiele od noszenia kotłów z zupą w Jadłodajni, przez prace biurowe, organizacyjne, sprzedaż mydełek - cegiełek, do uczestnictwa w spotkaniach modlitewnych.

To bardzo budujące czuć się potrzebnym, widzieć, że nasze działanie, choćby najprostsze, przynosi wymierny efekt: pozwala nakarmić ciepłą zupą tych, dla których bywa ona jedynym posiłkiem w ciągu dnia, powiększa, choćby o niewielką zebraną kwotę, nasz fundusz budowlany (o którym za chwilę). Jednak kiedy spoglądam na czas „poświęcony” wolontariatowi widzę, że o wiele więcej otrzymałem niż dałem. Najcenniejszym doświadczeniem jest poznanie podopiecznych Fundacji - ludzi bezdomnych, nie zawsze na skutek własnych działań czy wyborów, którzy będąc w sytuacji, po ludzku patrząc, beznadziejnej podejmują ogromny wysiłek odbudowy życia. Poprzez kontakt z naszymi wolontariuszami ( a są to ludzie różnych profesji: lekarze, aktorzy, studenci - młodzi i starsi) którzy mimo wielu obowiązków chcą nieść pomoc, odkrywają swoją ludzką godność, dostrzegają obecność Boga, odzyskują nadzieję, że zmiana jest możliwa i siłę aby to osiągnąć.

Ponieważ w ogłoszeniach parafialnych wspominaliśmy o Fundacji już kilka razy chciałbym jeszcze przybliżyć Czytelnikom Magazynu Parafialnego jej działalność.

Fundacja Kapucyńska imienia błogosławionego Aniceta Koplińskiego powstała pod koniec 2010 roku w celu niesienia pomocy potrzebującym. Wyrasta z Jadłodajni na Miodowej, działającej przy Klasztorze Braci Mniejszych Kapucynów w Warszawie. Naszą Ideą jest świadczenie kompleksowej pomocy ludziom bezdomnym i potrzebującym, w oparciu o przyjazne środowisko wsparcia. Fundacja w dotychczasowej działalności przeprowadziła różne akcje i projekty mające na celu nie tylko pomoc, ale także aktywizację naszych podopiecznych.

Jednym z jej celów jest budowa Kapucyńskiego Ośrodka Pomocy przy Klasztorze. W ramach przedsięwzięcia powstanie nowa jadłodajnia dla ubogich i bezdomnych. Od początku działania Fundacji zbierane są środki na budowę zarówno poprzez wpłaty darowizn, jak i sprzedaż produktów Fundacji - różańców, wykonywanych przez naszych podopiecznych, mydełek „Nadzieja” (w naszej parafii można było nabyć je w jedną z listopadowych niedziel 2012 roku). Największym obecnie naszym działaniem, jest projekt: „Anioł w Warszawie”, który ma służyć integracji i aktywizacji osób bezdomnych, poprzez ich szeroko rozumiane indywidualne wsparcie w procesie wychodzenia z bezdomności. Zakłada on przydzielenie każdej osobie bezdomnej swoistego „Anioła Stróża” - wolontariusza, który buduje ze swoim podopiecznym osobiste relacje na drodze cyklicznych spotkań. Sprzyjają one świadczeniu pomocy, motywacji podczas pokonywania przez osobę bezdomną kolejnych etapów wyznaczonych w programie wychodzenia
z bezdomności.

Wiele z działań Fundacji jest szansą na rozwój duchowy nie tylko dla jej podopiecznych, ale także dla nas - wolontariuszy. W każdy czwartek o godzinie 18.30 w podziemiach Klasztoru odbywa się spotkanie Wspólnoty „Schody do Nieba”. Jego zasadniczą częścią jest rozważanie Słowa Bożego podczas Liturgii Słowa. Jest to również czas na rozmowę, poznawanie siebie nawzajem. Środowe „Spotkania z kulturą” są okazją do bliższego poznania świata filmu, teatru, literatury i osób z nim związanych.

Jeżeli by ktoś chciał zasilić szeregi wolontariuszy, wesprzeć nasze akcje i projekty lub znaleźć więcej informacji o działaniu Fundacji zapraszamy na stronę internetową: www.fundacja-kapucynska.org.

Maciej Sabała

Fundacja Kapucyńska poleca: Cristiada.pl


Ile warta jest wolność? „Cristiada” opowiada historię grupy kobiet i mężczyzn, z których każdy decyduje się na podjęcie największego ryzyka dla dobra swoich rodzin, wiary i przyszłości swojego kraju. Fabuła filmu przybliża skrywane przez lata prawdziwe wydarzenia Powstania Cristeros, które w latach dwudziestych wstrząsnęło dwudziestowieczną Ameryką.

Obsadzie „Cristiady” przewodzi nominowany do Oscara Andy Garcia, odgrywający rolę generała Gorostiety, wojskowego w stanie spoczynku, który początkowo uważa, że niczym nie ryzykuje, przyglądając się wspólnie z żoną (nominowana do Złotego Globu Eva Longoria) temu, jak Meksyk pogrąża się w brutalnej wojnie domowej. Jednakże generał, który wzbrania się z początku przed zaangażowaniem w sprawę, wkrótce staje się porywającym tłumy przywódcą, zdolnym do złożenia ofiary z własnego życia. Zaczyna doceniać ofiarę, jaką muszą ponieść jego rodacy za prześladowanie religijne, i zmienia bandę rozwydrzonych rebeliantów w bohaterów będących siłą, z którą trzeba się liczyć. Generał ma niewielkie szanse w walce z wszechwładnym i bezwzględnym rządem, ale ludzie, których spotyka na swej drodze, młodzi idealiści, zadziorni renegaci, a przede wszystkim jeden, niezwykły nastolatek imieniem Jose, uświadamiają mu, że odwaga i wiara mogą narodzić się nawet wtedy, gdy już nie można liczyć na sprawiedliwość.

Reżyser Dean Wright, dzięki swojemu wieloletniemu doświadczeniu w Hollywood, gdzie pracował jako specjalista od efektów specjalnych przy takich hitach jak „Titanic”, trylogia „Władca pierścieni” i „Opowieści Z Narni”, nadał tej opartej na faktach historii, która nigdy wcześniej nie została przeniesiona na ekrany, wizualnej siły.









Scenariusz do filmu napisał Michael Love, a producentem jest Pablo Jose Barroso. W gwiazdorskiej obsadzie, której przewodniczą Garcia i Longoria, znalazł się również legendarny Peter O’Toole, wschodząca gwiazda Oscar Isaac („Drive”), muzyk i aktor Ruben Blades („Safe House”), Bruce Greenwood („STAR TREK”, „Super 8”), Nestor Carbonell („Mroczny rycerz powstaje”), Bruce Mcgill („Lincoln”), Santiago Cabrera („Herosi”, „Che”), nominowana do Oscara Catalina Sandino Moreno („Maria łaski pełna”) oraz Eduardo Verástegui („Bella”).

Film był kręcony w historycznych miejscach w całym Meksyku. Znakomitej obsadzie dorównuje równie utytułowana ekipa: operator Eduardo Martinez Solarez („Bad Habits”), nominowany do Oscara za montaż Richard Francis-Bruce („Skazani na Shawshank”, „Siedem”, „Harry Potter I kamień filozoficzny”), scenograf Salvador Parra („Volver”) i zdobywca Oscara za muzykę James Horner („Avatar”, „Titanic”, „Braveheart - Waleczne Serce”).

czwartek, 21 marca 2013

„Golgota Jasnogórska” przy Miodowej


Niezwykłą propozycję na okres Wielkiego Tygodnia przygotowała Fundacja Kapucyńska. W środę (27 marca) w Jadłodajni przy Miodowej odbędzie się koncert „Golgota Jasnogórska”. I chociaż impreza przeznaczona jest głównie dla bezdomnych, to zaproszonym może czuć się każdy, bowiem – jak zapewniają artyści – koncert będzie ogromnym przeżyciem, i nikt nie wyjdzie po nim obojętny. 


„Golgota Jasnogórska” to spektakl złożony z tekstów poety Ernesta Brylla z muzyką Marcina Stycznia i Joanny Lewandowskiej-Zbudniewek. Całe trio zobaczymy przy Miodowej, a teksty przeczyta osobiście sam poeta. Warto podkreślić, że „Golgota Jasnogórska” powstała pod wpływem inspiracji płynących z Misterium Męki Pańskiej, a przede wszystkim z polskiej tradycji drogi krzyżowej. Sporo w niej odniesień do czasów współczesnych a największym atutem „Golgoty Jasnogórskiej” jest przejmujący w swej prostocie, poetycki szkic o Polsce naszych czasów.

Początek koncertu zaplanowano na godz. 18.30. Wstęp jest wolny.





Koncert „Golgota Jasnogórska” powstał na podstawie płyty o tym samym tytule, opartej na poemacie pasyjnym poety Ernesta Brylla z muzyką i w wykonaniu Joanny Lewandowskiej i Marcina Stycznia, jednych z najpopularniejszych artystów z kręgu piosenki poetyckiej.

„Golgota Jasnogórska” była pisana przez Brylla do cyklu obrazów Jerzego Dudy-Gracza pod tym samym tytułem, które znajdują się nad Kaplicą Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze. Oto, co o genezie dzieła mówi sam poeta:

„Leżeliśmy w jednym szpitalu, u profesora Bochenka na Ochojcu. Jurek najpierw, potem w 1999 roku ja, ale tak samo każdy z nas po cztery bypassy. Potem Jurek powiedział mi, że maluje Golgotę jako podziękowanie dla Matki Boskiej Częstochowskiej. Obejrzałem obrazy i bardzo, ale to bardzo mnie poruszyły. I nagle Jurek Duda-Gracz zapytał: „ A wierszy do tego byś nie złożył?”. Nie chciał, żeby to były bezpośrednie komentarze do każdej stacji – raczej moje widzenie…”

Tak też się stało. O ile obrazy Dudy-Gracza odwołują się do trudnej historii Polski, do naszych narodowych przywar i słabości, o tyle Bryll jest bardziej osobisty, pisze o Golgocie, która jest tuż obok nas i w nas.

„Golgota Jasnogórska” składa się z 18. stacji, obejmuje także zmartwychwstanie i wniebowstąpienie Jezusa. Cztery stacje czytane są przez Ernesta Brylla, czternaście stacji śpiewanych przez Joannę Lewandowską i Marcina Stycznia tylko z akompaniamentem gitary. Ta surowa, ascetyczna forma powoduje, że teksty jeszcze mocniej nas uderzają i nie możemy przejść obok nich obojętnie. Na okładce płyty dzięki uprzejmości żony poety Wilmy Dudy-Gracz oraz oo. paulinów wykorzystany został obraz Jerzego Dudy-Gracza „Stacja I – Jezus na śmierć skazany”.