czwartek, 19 kwietnia 2012

Mirek pisze...

Gwiazda Izydy


rozpięte na nich membrany dobra i zła
chodzimy wpław słów zawirowań
prosto do mnie mów
słowa zamrą w toni.

Z gwiazdą Izydy nagi Człek tańczy wesoły
Agrypa zbadał to jest piękno e basta
na skale bizon ryczy niezłowiony
z jeziora o świcie wyłania się świt
naga Niewiasta.

Prosto do mnie mów
zapamiętam kształt twoich ust
nić babiego lata na włosach
barwę jeżyn w dłoni
tańczącego pentagram w przestworzach kosa.


Podpłomyki


ciche troskliwe
nie czujesz lodowatości wody
pracowicie kurczy i rozciąga ścięgna
zanurzam obok serce.

Ten kamień na który wylewasz ciasto
czernieje milionom lat światła
wygładzony palcami kobiet
zdzierających podpłomyki
ogrzewam na nim ręce.

W bosym spojrzeniu
którym podajesz płomyk
topię spojrzenie.

Miejska wieża ciśnień


Z małej mansardy na starym mieście
malarz artysta wychodził nocami na dach
malować księżyc z dolinami
czasami w noc bezksiężycową
poprawił to i owo.

Gdy podsumował twórczy akt inicjałem i nazwiskiem
zdumiony srebrny, otwierając usta
opadł na obraz przygniatając mansardę, dach i artystę.

Narobiłby więcej szkód gniotąc kawiarniany lud
gdyby nie miejska wieża ciśnień
chwilę przytłaczał, z bliska brzydki, szary i tłusty.

Nie dał rady, wyciśnięty chwycił się ustami
i wypadł na orbitę. 


Miasto bez cieni


okrutny strażnik miejski
długą na metry halabardą
z przesmyków uliczek, spod latarni
odważnie zbierał miejskie cienie
i wrzucał na stos do więzienia.

Tajemny krąg kordegardy
nocą ogrzewały cieni płomienie.
Sowa z gzymsu głośno liczyła cierpienia
aż odleciała w ogień za swoim cieniem

Nad miastem zapadła noc
bez cieni, bez snów, bez tajemnic.
Poranek mglił puste ulice
Jak żyć jak żyć pytały wyjącego wiatru
osierocone kamienice.


Podniebne loty


marzyciele podniebnych lotów
orłem synogarlicą
postanowili powiększyć stadko.

Ach! Prosili bogów w snach.
Poetka długo wysiadywała jajko.
Z pękniętej skorupki
wykluła się mała dziewczynka.
Zaskrzeczała i poszła na podwórze
dziobać proso.
Pomyśleli - Idiotka.
Wyrosła wydajną nioską.

Och! Prosili głośno maga i bogów.
Poetka długo wysiadywała jajko.
Z pękniętej skorupki
wykluł się w mały chłopiec.
Obrośnięty niebieskimi piórkami
zabrał złotego cielca
odleciał z gniazda.

Nieprzewidywalni są bogowie
w dziele tworzenia, jak poeci.


Artysta Grafik


aż poczuł się jak feniks odrodzony inaczej
tworzący z pyłów popiołu
stado źrebaków świtem na pergaminie

ptaki które kreślił w lot odfruwały
słonia zatrzymano na schodach trybunału
żyrafa zjadła trzy pogięte zegary

jak widać nie mógł pochwalić się światu
i kolegom w gminie osiągniętym artyzmem
więc postanowił namalować co wszystkich urzeka
w sobotę stworzył obraz niedoskonałego człowieka

ten za cud wskrzeszenia i chwile męki trwania w ramie
podziękował po ludzku
wypił do dna wina dwie studnie
zakąsił pieczonym stadem kaczek i kur
w niedzielę z gdańskiej szafy zwędził kościelny garnitur
poszedł do karczmy zbratać się z gminem
ratować istnienie w bermudzkim klinie

artysta grafik bliskim rankiem stanął w szranki
z bengalskim tygrysem i przegrał pojedynek
nażarta bestia wyszła z ramki próbować okolice.


Gwiazdki z nieba


opadła gwiazda i zamigotała w dłoni

Była ciepłym światłem planet
gdzieś tam w kosmicznej toni
słońcem pochmurnego nieba

smutek porzucenia wił się chwilę
martwym blaskiem
znikła.

W mleczną noc, która rzadko się zdarza
druga gwiazda otuliła dłoń
chciała być rozmowna
opowiedzieć milion lat samotności
zadrgała atroficzną struną
umilkła.

Trzeci dar mlecznego nieba był czarny
bez włosów, bez warkocza poświaty
dłoniom ofiarował stygmaty
niewidzialny, niesłyszalny.

Świt powitałem na pustyni
otoczony stadem owiec białych i czarnych.

Słońce świeciło codziennością.
W oczekiwaniu na przebudzenie zamknąłem oczy.

Otworzyło je ciepłe runo
białe jak pierwszy śnieg pachnące puszystym mlekiem
lizało nową twarz i życie.


Kwiaty malowane w oknach


maleńka złotowłosa pani.
Nie wiedział co robi się na wolności
przecież był za sznurki pociągany.

Godzinę zagrały miejskie kuranty
zaczął tańczyć
w tańcu rósł i mężniał
tańczyły z nim dwie cyganki
i kwiaty malowane w oknach.

Tańcem prosił świat cały
muzyka niech nie milknie.

Lato dyszy w dzwonach kościelnych
jesień je rozkołysze
zagrają z wiatrem pieśni wędrowne.

W złotowłose chmury w sercu poniesie
kurantów przygrywki, dzwonów dumy
w chmurach panią wolność pochwyci za rękę.


Głupie pytanie


Za co mnie kochasz stary łobuzie ?
Zamerdał i popatrzył wzrokiem
patrzącym na głupiego

Spytałem kota
Za co mnie kochasz mruczusie ?
Przeciągnął się i odszedł do piwnicy szukać myszy,
których w całym swoim kocim życiu nie widział.

Spytałem żony
Za co mnie kochasz kochanie ?
W przytulonych ramionach był niepokój
spowiedź-drżenie, przecież wiesz.

Boga już nie śmiałem pytać.
Na kąt z zegarem przezorny nie spojrzałem,
otworzyłem gazetę z programem na jutro.

Gdzieś są nawet programy na cały przyszły miesiąc.


Muza


I

Muzo moja grecka
gdy otwieram biblię
rumienisz się zmierzchu mitręgą
herosów szeregi, proroków zastępy
którym świat się oprze ?
historia to tylko przerabiane historie
nowe, nieznane ?

II

Nowy dłonią obejmuje ziemi oczy
głaszcze wygadaną pieszczotą
obrazy rzuca na stół wieczerzy.

Oferuje złotą cegłę słów
żółcią pomalowane puste pudełko
dziecinnych snów.

III

Nienasycona ciekawość każe patrzeć
w jednostronną wymianę zdań Cyklopa
Tak Pani, Nie Panie
zeznają spowiadani przez nowych kapłanów
pokazują cycki wytrzeszczone oczy.

IV

Infantylny synek huśtającego falami lubił zjadać ludzi,
nie znał ich przebiegłości i determinacji.
Wątpiący ostrzą osinowy śniat obojętności.


Czekanie na podniesione semafory


głuchych zmierzchów bez pojednań
w oknie pracuje dyrygent niezgody
oczekując muzyków przędzie labirynt strun
krzyż zdobi ściany światłem miesiąca.

Siedzisz gdzieś na ławce gdzieś na peronie
przed pociągiem odchodzącym do nikąd
nieprzebaczenie czeka na podniesione semafory
zawiadowca nic nie wie o Tobie
poszedł na kolację do kuchni gęstej życiem.

Myśli biegają po rozjazdach zakrzywiają tory w pajęczynę
w uściskach torów jest noc i ciemność i światło czerwone.

Puste pokoje krzyczą w pociągu.



Rachunki za światło


przyszło z krzykiem o świcie 6:66,
Matka po obejrzeniu wydała wyrok
więcej rodów nie będzie, dość eksperymentów
Gdy oglądam wzruszające wyblakłe zdjęcie
pierwszej komunii świętej mam odrębne przekonanie.
Intuicja matczyny serca miała głębszy sens.

Odkąd nauczyłem się czytać
dostaję rachunki za światło.

Prąd wypala rodzina, znajomi, sąsiedzi
wynik każdego podsumowania minus jeden
powtarza się do znudzenia -
jestem niewypłacalny na ziemi i w niebie.

Gdy zacząłem podejrzewać,
że tylko po to uczono mnie czytać,
żona wezwała psychiatrę -
wykrył rzadkie symptomy
powszechnej epidemii teorii spiskowych –
powiększył rachunki i wyszedł.

Nauka czytania oraz liczenia bilonu w innych językach,
a nawet zmiana oświetlenia,
która jak mnie zapewniano,
dzięki referencjom, rabatom, preferencjom,
promocjom i dożywotnim ulgom,
zmniejszy wielokrotnie debet w obu sferach, 
nie wpłynęła na wynik podsumowania –
pozostałem niewypłacalny chociaż mniej. 

Mnie ta zmiana nie przekonała, dlatego psychiatra,
który chwali się również dyplomem z ekonomii,
tłumaczy regularnie, posługując się swobodnie terminologią
przyrostów malejących w nieskończoności
ekwiwalentnej wieczności oraz grafami von Neumana
zanurzonymi w macierzach czasoprzestrzeni Milna,
dlaczego mniejsza niewypłacalność
powinna zdecydowanie poprawić moje samopoczucie i entuzjazm.

Nie czekam na śmierć,
wychodzę na światło nocą w nowiu -
robię uniki przed cieniem kata, który zwodzi.
W świetle uciekających gwiazd
jego niknący na estakadach punktowy rzucik,
przywołujący pamięci zmierzch impresjonistów,
jest niegroźny.


Spotkanie w ruinach


czasami błądzą wieczorne wytchnienia, gdzie Dzeus
rządził światłem i światem, dzisiaj zwierza się cicho,
marzy o malutkiej scenie, choćby gdzieś w szałasie
monodramatyczne przedstawienie pasterza
wystraszonego trzaskiem pioruna i maleńki ołtarzyk
z czarką starego miodu i wyprażonej kaszy.
Dumny jest z nieśmiertelnych córek,
pozostały niezastąpione. Zaczął wyliczać
 – Erato …, Kaliope …, Klio zna wiele fantomowych
 opowieści i baśni i wyryte na kamieniu i papirusie
 okruchy prawdy, też pełne fantazji …  - łzy wzruszenia
 lub niepamięci przesłoniły oczy.

A w skrócie ?
 - małość i wielkość ludzi zdradzać bogów dzieciństwa,
 budować arki i przystań, bać się i gardzić strachem,
 lepić figurki z gliny, ciosać kamienie.
 Te na wyspie Rapa Nui też moje,
 w kapeluszu, którego nigdy nie miałem.
 Ludzie są bardzo pomysłowi i przewrotni.
 Powracają w teatrze władzy, albo niemocy.

Ty i twoja rodzina macie wiele pomników,
wszyscy podziwiają, rzeźbiarze głaszczą
- to tylko kamienie, dzięki za chwilę rozmowy,
 czekam na pasterza.
Powiedział sennym głosem i przysnął.

Skoro świt Jezus wyszedł na cypryjską plażę, podziwiać
 Afrodytę. Zarzucił gęsto tkaną sieć na meduzy. Lubi je za
 przejrzystość, nawet te parzące, duszone w promieniach
 słońca, przyrządzane w bitej śmietanie.
Rankiem za wcześnie na wspomnienia.



Zmęczony kamień


najbliżej było mi do podziemi
w grobowcach grobowa cisza
w grobach za ciasno na rozejrzenie
nikt nie wyszedł na odpowiedź

Ponad chmurami
w balonie klejonym wersetami zmarzło powietrze
opadliśmy na pustynię
kamień zmęczony przeistaczaniem w wydmy
wydał niebo.

Nocne przejście


Sen chciał mnie zmorzyć siłą więc nie spałem.
Sierp przeszedł za oknem, zawrócił
otworzył i wciął się cały.
Pewnie zobaczył karafkę, nalałem dwie szklanki
napełnił się do pełni, coś mruknął, mrugnął …

Latarnia z krawędzi pokoju wskazuje kurs
ciemnym żaglom, mielizny światła
napływają, trzepoczą uwięzione w Zatoce Nadziei
zwodniczego światła zwodniczego świata.
Zapala ją zew nocnego wiatru
świtem blednie, umiera niepotrzebna
świtem odpływają podarte ciemne żagle

… świtem odpłynął za nimi korytarzem.

Zostawił dręczące pytanie.
To, że lubi dopełnić się wiedziałem już wcześniej,
ale jak otworzył okno i drzwi domu bez klamek?


3 x Ja


grudą, krzykiem i chwilą
szukam pająka
który mnie przędzie
którym jestem

Jak kamień wygładzany
potokiem słów
przesiąknięty, murszejący
szukam dźwięków
szukam rys którymi pęknę

Jak drzewo smakuję wiatr
pająkom rozpostarte gałęzie
i liście zwinięte w gniazda owadów
smakują ciepłe rosy

Drążę korzeniami ziemię
w poszukiwaniu milczącego źródła
które mnie tuczy

Szczur żyjący ze zrozumienia natury
w cieple publicznej piwnicy.


Słowa miłości


jak w dziurki od klucza
wkładasz klucze pocałunków

wtedy uchylają się
ociężałe podwoje
by podglądać ożywione

kulisz w dłoniach
słowa miłości zasłyszane
w muszlach na plaży

kładziesz na moich oczach
nocą gdy krew szumi
wtedy widzę zapomniane morza

gdy czas zapomina o zegarach
na pościeli kwitną granaty
świtem dzielimy dojrzałe owoce
sprawiedliwie, to nas łączy

Kolory jesieni


i żółta jesień jest złota
ciepły wiatr wieje na dwa ciche głosy
menuety Maestro wirują zwiewne liście.

Zanurzam oczy w twoich oczach
i żółta jesień jest chabrowa
i świat za światem może być szary albo żółty
w złotych liściach złoty wiatr pachnie wiosną

Zanurzam usta w twoje usta
i żółta jesień jest bardziej czerwona niż żółta
i deszcze mogą padać i niech padają
gdy chmury mają chabrowy uśmiech

Zanurzam dłonie w twoje piersi
i żółta jesień jest różowa
ciepła krew szemrze w przedwiośniu
ciepło wiedzie dłonie w różane ogrody

Zatrzymują się w tańcu białe liście
wiosna przyspiesza oddech, piersi kwitną
rozkwitają z werwą
zdumiona jesień wychodzi na przerwę.


Dzban


przed ołtarzem dziecięcych snów
oszukana przez miłość
zagubiona przez miłość
upuszczona przez miłość

rozbity z gliny dzban gardzi rękom
niósł źródło i polny kwiat
więdną

krzykiem gardzi czemu nie można
szepczą opętana
mówią biedna
mówią musieliśmy
mówią nie zabiliśmy
kupiła im mydło
szepczą szepczą

krzykiem wiąże czego nie można
na krawędziach skorupy przemienia łzy
opuszczona przez miłość
rozpościera
nagimi ramionami trzepoce pod drzewem.


Zabawka do snu


to ja mamusia przyniosłam
do snu zielonego milusia
ma wesołe oczy fantazji

Puk puk nie śpij
w mieście radość zabawa
ulicami płynie karnawał
biegnij nie zwlekaj

Puk puk nie śnij
nic nie odkładaj na potem
pij wino pij życie żyj
w antraktach śpiewaj

Puk puk ciszej tam wbijać gwoździe
to ja dzieciństwa zielony hipopotam
ułóż się w mojej paszczy
na zębie trzonowym
posłuchaj trolli trilli potpourri

Atlas już obraca wstęgi karuzeli
w zapomniane zaułki wyobraźni
niebo spada na huśtawki pełne baśni
ogniem tańczysz na linie letniej
z clownem straszysz pękającą widownię

Pegaz już rży w krzywym zwierciadle
poniesie nas w pistacjowe gaje
nim zabiją wieko skacz na oklep pędź na oślep
nie zwlekaj.


Trampoliny


śpi na krawędziach pieca
moja dusza nie zginie

gdy odejdzie w snach
świtem wróci uleczona
grająca na pająka strunach

dusza niespokojna
byle czego i boga trwożna
a chciałaby sięgać płótna
zatraceniec, dusza wędrowna

mocno ufam krzyżakom
więc ogrzewam i karmię zimą
plotą pod stopami trampoliny

w porannej gimnastyce
jedną ręką sięgamy góry
by z góry patrzeć na chmury

a gdy mocno zatęsknimy
tak nie wiadomo za czym
spuścimy się po nitce pajęczyny

w uliczny gwar i szmer
posłuchać co w pieskim świecie
pogadać z normalnym psem

czasem uda się z człowiekiem
i znów skok w góry
na pająka strunach

to wszystko za ciepły piec i muchy zimą

---
znalazłem swoją górę
tylko chwila drogi
i jestem blisko słońca
nazwa się nie zdradzi
droga nie ma końca
wokół szczytu prowadzi
trzeba się wspinać po pająka linach
w chwili odwagi duszą całą


Kamienica Emila


budzi duchy teatru wieczorna chwila
chińskie latawce wirują wśród szpaków
żeglarze łowią wiatry do Itaki

na starych strunach tańczą młode jętki
krążą na krawędziach krzeseł smętki
kapitanowie bez łodzi bez patentu
cumują żagle na rafach zamętu

gdy cichną teatralne gesty i kroki
nocne motyle lepią senne draperie
drżące nogi czekają na autobus
z przystankiem w domu Penelopy

na uwolnionej od materii scenie
chochoł zbudzony w budce suflera
tańczy miejską pantomimę
będzie jutro przewodnikiem przechodnia
który poznał Emila strunę, jego siłą


Do Dziadów


którzy gdzieś hen wierzą lub umarli na wieczność
tutaj jest jak było brakuje szczęścia znikąd
wiara przeplata zwątpienie wietrznie
w złocieniach zorze wiosny zakwitły
w ostatnich liściach zwiędną

W rodzinie coś się rozpadło coś naprawiło
kilka pomostów przybyło niekoniecznie
powiększył się krąg skamieniałych z wędką
karpie niepłochliwie rosną w dzwonkach do świąt
oczka w sieciach na drapieżne jakby większe

Tłustsze światła przyciągają na wysypisko
dzwon bije niepewnym dniom komukolwiek
serca dychotomiczne w rytmie disco
weszły w chaosu kolejny wiek

Pewnie spokojniej tam hen
tutaj rośnie gwar kosmicznych taksówek
w nim samotniej więc dyżurny psychiczny
ogłosił kolejną datę rozgrzewki w ogniu apokalipsy
giełdę wygra Król Pik wężem zapłonie Ren


Post Scriptum 
Bardzo ważne coś z sacrum - koniec blisko
krzywi się i przewraca Big Ben
kłótni o wiarę Spider Team otwiera nowe boiska


Kochanek życie


gdy choćby jednej łuski karpia w niej nie ma
i tej chwili bawiącej słowem Moliera
i mgławej poemy wysnutej z ognisk
idącej za tobą w głąb miejskich rumowisk
albo uśmiechu dziecka gdy mówisz już masz rok
stawiasz mały krok będziesz wielkim artystą

(Bieda a życie)
cóż z tego, że otacza cię biedy ćma
gdy kochanek życie dudni twój krok
gnieciesz bosymi stopami miejskie rżysko
wchłaniasz uroczyska lotne ślady
przeskakując z peronu na peron
odprowadzasz wzrokiem bazyliszka Jezusa
pociągi zmierzające do nikąd wszystkie do Bliska

(Kochanek życie)
zawsze możesz pomylić słońca
sparzyć się chłodem pagórków nocy
zasnąć na bezdusznym poligonie
wirtualnych wojen o tęczowe jutro
zapatrzony w otchłań źrenic

gdy kochanek życie dudni twój krok
przejdziesz po wodzie do gniazda na wyspie
zdążysz oświetlić oczy ogrzać dłonie
popłyniesz dalej i dalej w mrok
nim rozbita falami odpływu szkuta zatonie.


Żółtym wierszem


ręce szklanką wina Marne
za stołem w lustrze Irokez

mamidło dałem sąsiadce
serialowej miłośniczce
(kocha blichtr w mydelniczce)

dodałem świętych na grządce
niech nie patrzą w śniadanie
co było, nic nie zostanie

sfruną ćmy z cieni tańczące
wiatrem dyszącym z drogi
kapciem przetrę kurzu złogi

noszę toasty za kośćce
grają zniczy blaski gońce
tańczą szkieletów tysiące

czekają na zmartwychwstanie
losy mdłe podłe i wielkie
zrównane oczekiwaniem


pierwszy toast za Don Kichota
wyobraźnią strojna miernota
drugi za jego autora
gloria gloria in spirit est
w ciałach frywolna marność jest

trzeci toast za siebie w niebie
kto nabrał chęci na kilka piw
bar skazańców naprzeciw
żółta rzeka otrzeźwi chwiejny krok
miejsce sądu spowija mrok
więcej toastów nie wznoszę
odliczam by nie być w stanie

spokojny że oddałem hołd
czekam na znak które z was
zawiesi nad zniczem blask
poczeka ze mną na śniadanie

czekam na partnera do gry o przetrwanie
czy strach obleci że słońce wstaje
i czmychnie w wygodny kosmos
skomląc dosyć miałem codziennych trosk ?


czekam na partnerkę nie o miłość to gra
nie w spazmach i egzaltacji istota
nie w konstrukcji nocy lecz dnia
w dystansie celu i rezultatu
projektu i wykonania
w sposobie ujęcia każdej rzeczy
dotknięcia każdego człowieka

pogasły znicze, próżne czekanie
o sen bez zwid proszę Panie
żółty wieczór przetrwałem.


Z podciętymi skrzydłami


rzeźbi żółte ścieżki żółtych dni

zgniłe chmury oblekły letnie sny
oślizłe lipy wyciągają ramiona
nie nadają się na opał

nienawidzę jej
odkąd wdarła się w mój wiek
chociaż ma złote dni cóż mi w nich

ptaki z podciętymi skrzydłami
skrzeczą o sklerozie wątrobie wiagrze
kuleją do wzlotu nim na wózek opadną

(pędraki z uśmiechem zdziwienia
że łyska w stawie błyska
i pytania wszystkie z odpowiedzią)

wędrowną rozetnę firmament
tabun porwie w strzępy
żółtej drogi plamy

może przez szczelinę pękniętych drzwi
boski wiatr zabierze z mandoliną
gdzie grzywy galopem płoną

ziemniaki pachną dymem
smętna duma stroi strunę 
doiwo lśni nad ogniskiem

może miłość wyśni
zacznę na nowo oddychać
i żyć i życie i śmiech
odnajdą się w samo południe

dzisiaj w poprzek zgniłych chmur
sięgam do lśniących ognisk do gór
w których jeszcze nie byłem

---

tętni tabun szumi krew
krąży bukłak wina
śmiech dokoła śmiech sokoła
szarpie struny mandoliny
dudni las tętni śpiew
bębni tamburyn
coraz szybciej szuka rąk
coraz chudszy worek wina

jeszcze nie noc
gdzieś u wody konie rżą
nie noc, nie noc choć wieczór

na polanie sosny płoną
płoną zachodami
a za końmi smerki gonią
gonią z dziewczynami
pędzi tabun z wodopoju
ginie słońce za świerkami
a nad rzeką drży osika
tęskni za chłopcami

jeszcze nie noc
choć z rzeki gwiazdy skrzą
nie noc, nie noc choć wieczór

ja na przekór sięgam gór
tam gdzie jeszcze nie bywałem
dziką gęsią z kluczem chmur
szukam bliskich dróg do Boga
radość płynie z bukłaka
chociaż tyle życie dało
wszyscy braćmi wkoło
tańczą fiestą Caravaca
ja ziemniaka kulam w dłoni
solę popiołami wącha gwiazdy
szczeka w noc wierna sabaka

jeszcze nie noc 
gdy buty drżą do drogi
nie noc, nie noc choć wieczór

na jutrzejszy czekam świt
trzymam za wiechlinę młodość
a pod burką wiatrem szytą
miłość do dalekiej drogi
jak za młodych dawnych lat
tańczy wokół ognicha
prószy oczy bliżej z bliska
coraz więcej lat ubywa
coraz szybciej krąży bukłak
sokół wyżej i wyżej
za wierchami zniknął

jeszcze nie noc
gdy skrami oczy mżą
nie noc, nie noc jeszcze nie noc
gdzieś u wody konie rżą
nie noc, nie noc jeszcze nie noc
z rzeki gwiazdy skrzą
nie noc, nie noc jeszcze nie noc 
do drogi buty drżą
nie noc, nie noc jeszcze nie noc 
jeszcze wieczór płonie …

---
Caravaca – fiesta - Caballos del vino

Pagórek dzieciństwa


mojego dzieciństwa
autostradą echo mechaniczne pieśni niesie
spłoszony wróbel gdzieś ćwierka
jaka to straszna poniewierka

Nogi zgubiły równy krok
pagórek dzieciństwa rośnie w górę
nie sięga szczytu wzrok
właśnie tam doleciał
i zaczepnie zerka.

Drzewa już poszły do tartaku
nie zbuduję jachtu
nie postawię masztu
z żaglami na wiatr
więziony w dźwiękochłonach.

Ostatnia wiśnia rozkwitła w bieli
opadają płatki białej wiosny
trysną owocu karmazynem
z serc rozgrzanych latem
krwią spłyną do siniejących warg.


Lipowa noc


na cóż mi bukiet z potrzaskanych słów
echo zatrzymało czas wspomnień
w kryształowym wazonie i dźwięki
z nienagannie dobranym tonem.

Lipowy wiatr gnie kłosem
jeszcze raz
czuję w palcach jej drżenie
topi się w leniwym słońcu
cichnie echo
w zapachu piersi lata z pamięci

Wspomnienie pachnie tylko wspomnieniem
włosy falują wśród zbóż
cicho już, ciszej mów
moc szeptu w lipową noc
spada lawiną grani, strumienie czerwieni.

Płoną żółte pola
garść kłosów żętych w wazonie
srebrzy poświatą księżyca
zapomniane cienie przechodzą przez ściany.

W labiryncie gwiezdnych gniazd
łapią równowagę lunatycy.

Idą najkrótszą drogą
muśnięciem uśmiechu bosych stóp
głaszczą krawędzie gzymsu
nie spoglądają bliżej bruku.

Idą wyżej i wyżej po łąkach
księżycowych traw ostrożnie
by nie zdeptać gniazda szpaków
siadają na kominach,
wśród ciepłych dymów snują miastu wieści.

O bezkresnych morzach zbóż Aureli
o pachnących ucztą łanach róż
o dziewczynach w kłosach rozkochanych
wręczanych na powitanie,
kwitną wieczorem
kwitną nad ranem.


Przejście


Poczuć w bieli kwitnącej na śniegu zapach jaśminu
w czerwieni pól zwycięskich bitew dojrzałe wino

Przechodzić przez gardziel świata struną
Brzmieć po tej i tamtej stronie czystym dźwiękiem

Dojrzeć minioną wiosnę w opadającym liściu
zasypiać na koniu z oczami otwartymi na step

Zaistnieć na kiedyś kroplą krwi w odwłoku komara
w żywicznym bursztynie
z nadzieją,
że w tym kiedyś odtworzą klon?
(przepraszam wyznawców za klon)

W tym momencie, złamane lata temu żebro
zakłuło w lewym boku, czyżby znak ?
że dawno, że jednak, cień szansy, że może tak ?

Czy wzburzy nim kiedyś krew ?
Czy zachłyśnie śniegi, jaśminy i śpiew ?

Byle nie proch,
byle nie proch na wiatr.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz