niedziela, 22 lipca 2012

KROPLA W OCEANIE POTRZEB

Na usta ciśnie się "kopę lat"... od ostatniego wpisu. Wiele się zmieniło... na szczęście. Okazuje się, że "ziemia nie zna smutku, którego nie mogą wyleczyć niebiosa". Jestem dumna z Kuby. Widzę, jak się zmienił. Zresztą nie tylko ja zauważam te przemianę. I boję się, jak o dzieciaka, gdy przychodzą trudniejsze dni. Czasem nawet mu zazdroszczę, że już nie karmi się iluzjami, że przyjął prawdę, a to choć najboleśniejsze, uzdrawia. Bo nic się nie skończyło. Jak śpiewa MRR "ta walka nigdy się nie skończy, dopóki moje serce bije".




Jakiś czas temu poznałam Jacka – mojego nowego podopiecznego. Po pierwszym spotkaniu poczułam, jakby ktoś włożył mi głaz na plecy. Poczułam się przygnieciona jego historią życia. Współczułam mu. Słuchałam siedzącego na przeciwko mnie młodego mężczyzny i chciało mi się płakać. Wiedziałam, że to zranienia takiego kalibru, których nie uleczy kilka spotkań i rozmów. Postawiłam warunek: terapia. Po niewielkich turbulencjach, Jacek poszedł do ośrodka i był oburzony, że specjalista miał odwagę nazwać rzeczy po imieniu. Ale zgodził się pójść na drugie spotkanie. Nie wiem, czy miał w tym jakiś interes. Bardzo bym chciała, żeby nie uciekł, nie wystraszył się prawdy, żeby przynajmniej chciał spróbować dać sobie szansę. Modlę się o to. Pewnie nie dość żarliwie, ale... mam nadzieję, że i on uwierzy, że „lepsza niedoskonała obecność niż jej brak".

Może kiedyś do chłopaków dotrze, że największą łaską są oni sami, bo otwierają oczy i odkamieniają serca. Dzięki nim dociera do mnie, że ambicja bywa chora i nie ma się co tak napinać - miłość Boga jest dużo większa niż moja największa głupota.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz