Z bezdomnymi spotykałam się głównie na dworcach, a właściwie nie tyle spotykałam się, co ich widziałam. Ale bywało i inaczej.
Pewnego dnia na Dworcu Centralnym w Warszawie podeszła do mnie kobieta i zapytała czy mogę popilnować jej toreb. Do odjazdu pociągu miałam jeszcze ze czterdzieści minut więc czemu nie? - Mogę.
Owa pani postawiła przy mnie dwie torby i poszła w podziemia. Czas biegł, a jej nie było. - Hm. Czemu tak długo nie wraca? - myślałam. I zaczęłam spoglądać to na zegar, to na powierzone mi pakunki. I w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że oto opiekuję się całym dorobkiem czyjegoś życia. - A jeśli ta kobieta nie wróci na czas, to co ja pocznę z tym jej bagażem bezdomności?
Na szczęście wróciła! Wyjechała z dworcowego podziemia z kubkiem zalewanej zupy. Podeszła do mnie, uśmiechnęła się, podziękowała i zajęła moje miejsce przy swoich bagażach. Kiedy wracam pamięcią do tamtego wydarzenia, to jestem jej niezmiernie wdzięczna za to, że wróciła, ale i jeszcze za coś: za to, że przez te dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut byłam jej potrzebna.
Inne moje spotkania z bezdomnymi miały miejsce w podziemiach Dworca PKP Kraków Główny. Po dwudziestej trzeciej zamknięta jest i poczekalnia na dworcu Kraków Główny i na dworcu PKS. I jeśli człowiek chce zaczekać na autobus czy pociąg nocny w jakimś bezpiecznym, jasnym i ciepłym miejscu, to zostaje tylko poczekalnia przy peronach PKP. Tam zawsze czeka się z bezdomnymi.
Od czasu do czasu spędzałam wśród nich godzinę albo dwie. Byli gościnni. I choć nieraz czułam się równie zmęczona życiem jak oni i równie jak oni biedna i tak samo jak oni pogrążona w depresyjnych myślach, to coś mnie od nich dzieliło. I tym czymś nie był fakt, że ja czekałam na konkretny pociąg bądź autobus a oni na świt, i nie to, że dla mnie ta poczekalnia była poczekalnią a dla nich domem. Różniło mnie od nich jedno: to że na mnie ktoś czekał i ktoś liczył, że byłam komuś potrzebna.
Od czasu do czasu spędzałam wśród nich godzinę albo dwie. Byli gościnni. I choć nieraz czułam się równie zmęczona życiem jak oni i równie jak oni biedna i tak samo jak oni pogrążona w depresyjnych myślach, to coś mnie od nich dzieliło. I tym czymś nie był fakt, że ja czekałam na konkretny pociąg bądź autobus a oni na świt, i nie to, że dla mnie ta poczekalnia była poczekalnią a dla nich domem. Różniło mnie od nich jedno: to że na mnie ktoś czekał i ktoś liczył, że byłam komuś potrzebna.
Może nie powinno się w tak dotkliwych sprawach generalizować i wysuwać hipotez, ale czy bezdomność nie jest społecznym objawem i konsekwencją chronicznego bycia niepotrzebnym?
Jeśli bezdomny otrzyma talerz zupy, to nie będzie głodny, ale co zrobić, żeby znowu poczuł się komuś potrzebny?
Wiesława K.
Wiesława K.
Świetne spostrzeżenia! Pomagać, to sprawiać, aby człowiek czuł się potrzebny.
OdpowiedzUsuń